Follow our profiles:

H.EXE – Anthems of the Unseen Tide

Nowy album wrocławskiego H.EXE to ich pierwsze pełnoprawne wydawnictwo studyjne od kilkunastu lat. W muzyce popularnej to niemal cała epoka – zmieniły się trendy, sposoby konsumpcji, pojawiły się nowe platformy streamingowe, inne jest w zasadzie całe środowisko. Ale w świecie dark independent czas płynie  inaczej. Kto bywał na Castle Party w 2012 i trafiłby nagle na edycję 2025, mógłby odnieść wrażenie, że niewiele się zmieniło – może tylko piwo na zamku jest lepsze niż wtedy.

Scena, owszem, ewoluuje – wolno, ale jednak. Pojawiają się projekty z wpływami berghainowskiego techno, czasem odwołujące się do retro estetyki lat 80. i 90., jak polskie NHMN, które wystąpiło na CP parę lat temu, czy Ultra Sunn i Aux Animaux (tegoroczni artyści festiwalu). Jednak trzon sceny pozostaje ten sam. Fani aggrotechu, dark electro, goth industrialu wciąż słuchają tych samych rzeczy, a weterani pokroju Hocico czy Suicide Commando nagrywają wciąż w tym samym stylu.

H.EXE należy do tej starej szkoły – choć paradoksalnie, gdy ich debiut Killing Monsters (2011) się ukazał, był absolutnym novum w Polsce. Owszem, istniały Skon (Nic realnego), Bodycall, Controlled Collapse, pierwsze nagrania Reaktor7x czy Unsinn, które pojawiły się w Halotan Records, ale nikt nie grał tak intensywnego, czystego aggrotechu, oderwanego od EBM-owych fundamentów. Jeszcze wcześniej Odo stworzył samodzielnie pierwszą EP-kę Realms of Unhuman Pleasures, a dla mnie momentem przełomowym było Venom – prosta, ale potężna produkcja Rexa Rottena bezbłędnym z wokalem Odo, który od początku wyróżniał się na scenie (przede wszystkim małą ilością efektowych wspomagaczy). Potem pojawiło się LP Human Flesh Recipes, kilka EP-ek i seria świetnych koncertów, budujących wizerunek zespołu jako czegoś osobnego, może niszowego, ale w pełni przemyślanego.

I nagle – kilkanaście lat przerwy. Choć w międzyczasie zespół grał na żywo i wydawał pojedyncze materiały, dopiero teraz wracają z rozmachem. Anthems of the Unseen Tide to album dwupłytowy, wydany przez blackenedArt. Na pierwszej płycie (Initial) znajdziemy wersje gitarowe inspirowane koncertowym składem – z Luke na gitarze, Einarem i Ad-x na klawiszach (ten drugi jest odpowiedzialny za całą stronę producencką). Druga płyta (Legacy) to czyste dark electro, w duchu klasycznego H.EXE.

Początkowo miałem wątpliwości – lubię, kiedy artysta prowadzi słuchacza, a nie daje mu dwie równorzędne wersje do wyboru. Ale w sumie tak wygląda dziś życie wielu projektów dark independent: elektronika w studiu, a na scenie gitary, bas, żywa perkusja. H.EXE po prostu pokazuje i łączy oba te światy. Produkcją Initial zajął się Haldor Grunberg (Satanic Audio), znany z miksów dla Behemotha i gry w  Thaw i słychać to w gęstym, monumentalnym brzmieniu. Pytanie, czy nie jest ono zbyt ciężkie i zbyt nasycone (mnie osobiście męczy – ale może to wina mojego urazu akustycznego 😉 ) .  Legacy miksowali Ad-x i Odo, master wykonał Einar – tu jest więcej przestrzeni i klarowności, dzięki czemu słychać każdy niuans aranżacyjny.

To płyta koncepcyjna – nie tylko lirycznie (inspiracje Lovecraftem: The Bells, The Outpost, Antarktos, Festival, The Nightmare Lake, On Reading Lord Dunsany’s Book of Wonder), ale i strukturalnie. Trwa 35 minut, bez wypełniaczy, z wyraźną dramaturgią. Otwiera ją At the Threshold – utrzymany w średnim tempie kolos. Potem Sunless Tides – atmosfera jeszcze bardziej tu gęstnieje. Trąby rozpoczynające utwór przypominają symfoniczne motywy z twórczości  Bathory, ale dla mnie  przede wszystkim Det Som Engang Var Burzum (otwierający mój ulubiony album projektu  – Hvis Lyset Tar Oss). Album zaczyna rozpędzać się przy kolejnym numerem, Auroras and Faint Suns, w którym Odo przekonuje nas, żebyśmy porzucili wszelką nadzieję. Na szczęście ten apel nie dotyczy nadziei na kolejne świetne utwory na tym albumie.

Środek albumu to mój ulubiony fragment, który składa się z najbardziej przebojowych numerów na całym krążku – The Old Museum, Blood on the Altar i Elder’s Lair. Dwa z nich poznaliśmy już dzięki Epkom i wykonaniom na żywo. Uwielbiam przede wszystkim The Old Museum, w którym doskonale słychać, jak Odo sprawnie operuje wokalem (ujętym przecież w dość wąską formę blackmetalowego skrzekotu) – szept, pauza, wrzask, wszystko podparte basem, który dudni jak przebudzony w głębinach Z kolei Elder’s Lair to najbardziej taneczny moment albumu, z syntezatorowym motywem przywodzącym na myśl klasyczne dark electro, a także wcześniejszą twórczość samego H.EXE.

Finał – That Thing Within i Sphere on Sphere – wraca do monumentalności otwarcia. W Sphere on Sphere gitary i syntezatory brzmią tak, jakby przedwieczny stwór z twórczości Lovecrafta wynurzał się z odmętów zatopionego miasta. Tutaj warto nawiązać okładki autorstwa Pauli “Yu” Szymkowskiej z Her Own World – absolutnie pięknej, idealnie oddającej klimat albumu. Chętnie zobaczyłbym tę płytę na winylu, w dużym formacie, bo to grafika, w której można się zanurzyć – dosłownie i w przenośni.

Całość pokazuje, że H.EXE dziś nie tylko nie odstaje od sceny, ale jest jednym z najważniejszych polskich projektów w klimatach dark electro / industrial metal. I to nie dlatego, że konkurencja jest słaba – po prostu Anthems of the Unseen Tide jest świetnie napisanym, spójnym i znakomicie zrealizowanym albumem. Gdybym miał polecić ten album komuś, kto H.EXE nie zna, na pewno wspomniałbym jeszcze ewidentne nawiązania do Samaela – jeśli kochacie Passage to sprawdźcie Anthems…

Scroll to Top