Artykul powstał na podstawie nagrania audio dostępnego powyżej i na kanale YouTube Halotan Records.
Od razu zaznaczę: poniższa relacja jest skupiona wyłącznie na muzyce. Castle Party to festiwal wielowymiarowy, z atmosferą, strojami, fanowskimi imprezami pobocznymi, ale ja ograniczę się do koncertów. Relacja będzie też wybiórcza, bo nie sposób być na obu scenach jednocześnie – w sobotę prawie nie dotarłem na zamkową, a w niedzielę ominąłem parkową. Takie są uroki: trzeba wybierać, a ja byłem raczej słuchaczem rekreacyjnym niż dziennikarzem biegającym od sceny do sceny.

Czwartek od lat jest już pełnoprawnym dniem Castle Party, choć pamiętam jeszcze czasy, gdy koncerty zaczynały się dopiero w piątek. Parkowa scena zwykle serwuje wtedy gitarowe brzmienia – cold wave, post-punk, batcave – i nie inaczej było w tym roku. Świetnie wypadł pierwszy zespół na który udało mi się dotrzeć, Dead Tahiti, z wokalistką pamiętaną z dawnego elektropunkowego projektu Masskotki. Ich postpunkowe granie przypominało Siouxsie czy The Cure, ale nie na zasadzie rekonstrukcji historycznej i zbędnej pretensjonalności, za to z fantastyczną sekcją rytmiczną i niesamowitą, naturalną energią. Występująca zaraz po józefowskiej załodze włoska Estetica Noir była już bardziej teatralna, świadomie przesadzona, ale na swój sposób wciągająca. Mocno odstawał hiszpański Darkways, bo choć miał aż dwóch gitarzystów oparł się na elektronicznych podkładach puszczanych z taśmy, co mnie osobiście drażni, ale koncert i tak wypadł przebojowo – wpadające w ucho melodie zrobiły swoje, a publiczność bawiła się świetnie. Na koniec Corpus Delicti – Francuzi, którzy w latach dziewięćdziesiątych mieli swoje pięć minut, ale muzycznie tkwią w estetyce lat osiemdziesiątych. Klasyczny post-punk, pełen gitarowych efektów i pogłosów, bez hitów, ale poskładany tak, że brzmiał jak dobrze naoliwiona machina. Cały czwartek wypadł bardzo dobrze, a najjaśniejsze punkty to dla mnie Dead Tahiti i – mimo wszystko – Darkways.

Piątek był już pogodowo nieciekawy, deszczowy, co dodawało jednak klimatu (a przynajmniej prawdziwi goci tak powinni do tego podchodzić). Dzień otworzył Red Emprez – zespół, który ma dla mnie wartość sentymentalną, bo to właśnie ich widziałem jako pierwszych artystów na dużej scenie Castle Party w 2008 roku – to była moja pierwsza edycja. Do dziś nie da się ich pomylić z nikim innym – unikalny synthpop z Białegostoku, pełen własnych pomysłów, klasa sama dla siebie. Na parkowej scenie wyróżniła się z kolei Toń – metalowy projekt z żeńskim, emocjonalnym wokalem, w którym słychać było doom, folk i coś, co przywodziło mi na myśl Mirę Kubasińską. Nie był to instrumentalny stoner, którego nie lubię – wokal nadał muzyce formy i charakteru. Tymczasem na zamku w strugach deszczu kończył Aesthetic Perfection. Daniel Graves w hawajskiej koszuli na tle zamku i ociekających parasolek wyglądał surrealistycznie, a muzyka była jak zwykle przebojowa i rozrywkowa. Dla mnie uosabiała jednak wszystko, czego nie znoszę w dark independent: płytkie kompozycje, słabe wykonanie (po co była na scenie pani klawiszowiec?) a na domiar złego karykaturalne mruganie do publiczności i ironia bez finezji. Po nich wystąpił The Awakening, zespół z Republiki Południowej Afryki – świetny koncert, klimatyczny, bardziej przekonujący niż ich płyty, z przepięknym wykonaniem „The Sound of Silence”, które pokazało, jak należy coverować takie utwory. I nie, to nie był „HIM z Temu” jak już to „the Mission z OLX”. Gwiazdą wieczoru był Carpenter Brut – legenda synthwave dała imponujące show, zarówno pod względem wizualnym jak i instrumentalnym. Minus za puszczanie kilku numerów z wokalami z taśmy – wokal bez wokalisty wybija z klimatu i lepiej było po prostu zmienić setliste pod instrumentale – ale całości nie można odmówić energii i widowiskowości.

Sobota zaczęła się dla mnie na zamku od Lovelorn Dolls, którzy wypadli trochę jak gorsza wersja Birthday Massacre (z Temu?) – poprawnie, publiczności się podobało, ale ja byłem już zmęczony. Na parkowej pojawiła się Valkyria, z zimnofalowym klimatem i epickimi solówkami rodem z Marillion. Dla mnie od czapy, ale ktoś może powiedzieć że było to niezwykle połączenie, które zapadło w pamięć. Potem dwa koncerty, które były dla mnie jednymi z najlepszych całego festiwalu: Aux Animaux – jednoosobowy projekt ze Szwecji, artystka w corpse paincie, z pentagramem na czole, grająca na basie i thereminie Mooga, a jednak potrafiąca sama zawładnąć sceną. W nagraniach brzmiała piwnicznie, na żywo organicznie, punkowo i pełną energią. Po niej Martyrmachine z Łodzi – industrial w starym stylu, pełen energii i żywego żelastwa na scenie. Beczki, rury – nie jako dekoracja, ale instrumenty. Brzmiało to mocniej i lepiej niż w warszawskiej Hydrozagadce parę miesięcy temu. Później Swallow the Sun – fiński doom-death najwyższej klasy, zagrany z wielką jakością, choć zaskakująco przy niewielkiej publiczności.
A na koniec Myrkur – muzyka Amalie Bruun, łącząca folk, metal i alternatywę. Najpiękniej brzmiały pasterskie zaśpiewy i spokojniejsze momenty, gdy jej głos nabierał pełni. Chyba najlepszy wykonawczo występ festiwalu. Miejscami przypominało mi to etnopop a la Enya (a może Bregovicia?), ale co z tego, skoro wszystko się w Myrkur zgadza.

Niedziela była dla mnie najkrótsza koncertowo, ale i tak trafiłem na kilka pereł. Kapitalni byli Francuzi z Je t’aime – muzyka osadzona w tradycji The Cure, Ultravox, New Order, ale podana współcześnie, z echem Editors czy Foals. Show było pełne energii, wokalista szalał na scenie i pod nią, a nawet nagle pojawił się przy reżyserce dźwięku. Żałuję tylko, że grali o 17:10 w pełnym słońcu – po zmroku mogliby być najlepszym koncertem całego festiwalu. Potem Ultra Sunn – belgijski duet, w składzie koncertowym trio. Ich muzyka – bardziej klubowa, taneczna – na żywo wypadała trochę monotonnie, dopiero pod koniec nabrała energii.

Antimatter to było największe pozytywne zaskoczenie dnia. Widziałem ich kiedyś w poznańskim Bazylu, ale teraz zabrzmieli lepiej. Zakończyli przepięknym „Paranova”. Szkoda, że nie sięgnęli po starsze utwory z albumu Solitary Confinement, ale i tak był to świetny koncert.
Na finał Anja Huwe / Xmal Deutschland. Były zarówno utwory Xmal, jak i solowe Anji. Ogólnie było nieźle, publiczność była zachwycona, ale ja miałem poczucie braku chemii między muzykami. To nie była ta naoliwiona maszyna, którą kilka dni wcześniej pokazał Corpus Delicti. Mimo to – ważne i dobre zakończenie festiwalu.

Aftery DJ-skie sobie odpuściłem – po całym dniu koncertów brakowało sił. Kiedyś na Castle Party było więcej klubowych imprez równoległych i to miało swój urok, dziś zostało pląsanie na trawie. Publiczność bawiła się świetnie, ale ja już chyba nie mam na to energii.
To tyle z mojej pierwszej próby takiej luźnej relacji. Mam nadzieję, że będą kolejne – lepiej ogarnięte technicznie i może nieco bardziej uporządkowane. Dzięki za uwagę i zapraszam na stronę Halotan, gdzie znajdziecie więcej recenzji i tekstów – wiele z nich wciąż jest aktualnych.
