
„Nic” to druga płyta projektu Xo.En tworzonego przez Agatę Pawłowicz i Marka Noskiego. Agatę znamy doskonale z różnych projektów — przede wszystkim jako długoletnią wokalistkę Desdemony. Występowała też w kilku innych przedsięwzięciach, między innymi w projekcie AlienOil, zrealizowanym wspólnie z Maciejem Niedzielskim z Artrosis i wydanym w Halotanie (rewelacyjny krążek swoją drogą – ile to już lat minęło?). Drugą połowę duetu Xo.En stanowi Marek Noski, który — jak podaje Metal Archives — był lub jest związany z zabrzańskim zespołem Landscape of Souls, gdzie odpowiadał za instrumenty klawiszowe. I właśnie ten trop metalowy okazał się właściwy, bo muzyka Xo.En ma dużo wspólnego z metalem gotyckim.
Powyżej dostępna jest mówiona, rozszerzona wersja recenzji.
Kiedy zobaczyłem nazwę „Xo.en”, brzmiącą nieco retrofuturystycznie, spodziewałem się właśnie elektroniki, może czegoś mocno połamanego i eksperymentalnego, a tymczasem mocno się zdziwiłem, bo to była zupełnie inna muzyka. Już pierwsze takty otwierającego album utworu „Początek” przywiodły mi na myśl Artrosis, może z okresu „W imię nocy”. I tu mała dygresja — kiedy po raz pierwszy usłyszałem Agatę Pawłowicz na żywo (a tak naprawdę nie tylko na żywo), to była gdzieś jesień 2001 roku. Wtedy na jednej trasie występowały Desdemona, Artrosis i chybaMoonlight. Co ciekawe, Desdemona nie grała wtedy jak typowy gotycko-metalowy zespół, tylko bardziej industrialnie, surowo. I ten industrialny klimat był w tej swojej osobności niezwykle ciekawy.
Tutaj, na „Nic”, Agata prezentuje się w nieco innym entourage’u, który można na pierwszy rzut ucha kojarzyć właśnie z tamtymi bardziej klasycznymi klimatami od których wokalistka Desdemony raczej stroniła, ale szybko okazuje się, że to tylko jeden z tropów. W tej muzyce jest znacznie więcej do odkrycia i nie da się jej sprowadzić do prostego mianownika „metalu gotyckiego z żeńskim wokalem”. Dla mnie to nie jest zresztą żaden problem — zawsze lubiłem tę estetykę, szczególnie gdy była robiona po polsku i duże pokłady kiczu były wynagradzane dobrymi piosenkami i kunsztem wykonawczym (patrz „Pośród kwiatów i cieni” Artrosis). Na przełomie lat 90. i 2000 ta muzyka była bardzo modna, potem wiele zespołów zamilkło, a te, które pozostały, rzadko wydawały nowe rzeczy. Zachodnie grupy poszły w stronę obniżonych strojów i bardziej popowych melodii (w czym przodowały szczególnie kapele z Niderlandów), a w Polsce po prostu zrobiło się ciszej. Dlatego cieszę się, że ktoś dziś wraca do tego brzmienia, ale w bardzo dojrzały i samoświadomy sposób.
Jeśli chodzi o instrumentarium — barwy syntezatorów są tu zdecydowanie najważniejsze. Marek Noski, jest przede wszystkim klawiszowcem i postawił na bardzo szerokie, przestrzenne brzmienie. Gitary są obecne i dodają ciężaru, ale nie są oparte na riffach — raczej podbijają rytm i nastrój. To sprawia, że gdyby nawet wyrzucić gitary, muzyka dalej miałaby sens. Inna sprawa, że jeśli chodzi o riffy to na szczęście nie mamy tutaj do czynienia z numetalowym groovem, a bardziej z doomowymi dołami spod znaku Cathedral, czy My Dying Bride – za to wielki plus.
Albumu słuchałem już wiele razy — w domu, w samochodzie — i za każdym razem robi na mnie bardzo dobre wrażenie. To płyta zaskakująco przebojowa. Po dwóch odsłuchach potrafiłem już zanucić refren „Burzy” albo fragment „Owocu przegniłego” czy „Końca” (co za refren!). A sama konstrukcja płyty sprawia, że słucha się jej jednym ciągiem, mimo dość rozbudowanych kompozycji.
„Nic” to album dojrzały, przemyślany i spójny. Bardzo jesienny, wręcz funeralny. Powiedziałbym, że to idealna płyta na okolice 1 listopada (albo i na coraz bardziej jesienny grudzień) — do słuchania w deszczowy, chłodny wieczór. Poza gotycko-metalowymi tropami słychać tu też nomen-omen wpływy funeral doom — oczywiście bez growli, ale klimat jest podobny.
Szczególnie w takich utworach jak „Burza” czy „Owoc przegniły” słychać momentami ducha Anathemy czy My Dying Bride. Pojawia się też coś z estetyki wczesnych lat 2000., gdy melancholia była czymś naturalnym w metalu. Utwory są powolne, posępne, ale wciąż piosenkowe — można by je zagrać w innej aranżacji (chociażby tylko w składzie wokal i gitara akustyczna) i dalej by działały.
„Początek” to w zasadzie posępny walczyk, a w „Owocu przegniłym” jest taka progresja akordów, która od razu wywołuje ciarki. Bardzo udany jest też utwór „Drzewo, co nie rzuca cienia” — świetna atmosfera, piękne syntezatorowe tło, mocno ilustracyjne, z brzmieniami przypominającymi smyczki z lat 90. W „Odpowiedziach” robi się lekko industrialnie, ale to wszystko nadal bardzo spójne.
Gitary brzmią świetnie — pojawiają się krótkie, proste solówki, bez metalowego shreddingu, ale za to doskonale wpasowane w całość kompozycji. Perkusja — nie wiem, czy programowana, czy grana na żywo — brzmi też bardzo dobrze. Produkcja jest dopracowana, przestrzenna i ciepła. Wokale Agaty Pawłowicz są naturalne i szczere, czasem wręcz przytłaczające swoją siłą — bez auto-tune’a (albo przynajmniej bez istotnej ilości korekt), bez studyjnych sztuczek.
Teksty — po polsku, co już samo w sobie jest ważne — są bardzo dobrze napisane. Nie rażą, nie są przerysowane, nie próbują być „gotyckie” na siłę. Kojarzą mi się trochę z tym, jak Till Lindemann pisze dla Rammsteina; proste kwestie i wpadające w ucho frazy, nierzadko o przeciwstawnym znaczeniu bardzo szybko trafiają do naszej podświadomości.
To muzyka, która wciąga w melancholię, ale w sposób oczyszczający. Artyści wyrażają nasz smutek, pozwalają nam go oswoić, ubrać w formę i dzięki temu się go pozbyć. Dziś nazwalibyśmy to terapią, ale przecież całe obcowanie ze sztuką zawsze miało w sobie coś terapeutycznego. „Nic”, mimo tytułu — wcale nie jest „niczym”. To album, do którego będę wracał wiele razy, zanurzając się w ten smutek z oczyszczającą skołatane nerwy przyjemnością.
Płyta jest dostępna na bandcampie zespołu:
https://xoen.bandcamp.com/album/xo-en-nic




