Nosferatu is alive – relacja z festiwalu Magická noc trubadúrů
Chociaż Czechy są celem koncertowych pielgrzymek polskich metalowców, nie można tego powiedzieć o fanach gotyku, czy brzmień elektronicznych. Może dlatego, że u naszych południowych sąsiadów nie ma gotyckich festiwali, które ściągnęłyby gości z zagranicy. Próbą zapoczątkowania takiej festiwalowej tradycji jest na pewno „Magická noc trubadúrů”, która po raz pierwszy odbyła się w sobotę 10 listopada w Kralupach nad Wełtawą, miasteczku położonym pół godziny drogi od Pragi. Inicjatorem całego przedsięwzięcia był założyciel Bratrstva Luny, Hrabia R. X. Thamo.
Zanim napiszę o wrażeniach z samych koncertów, trzeba koniecznie pogratulować świetnej organizacji. Centrum kultury, w którym odbywał się festiwal okazało się niezwykle przestronnym budynkiem, w którym mieściło się między innymi kino i duża sala teatralna i tam właśnie odbyły się koncerty. Świetne światła, dźwięk nadzorowany przez specjalistę z Brutal Assault, a także profesjonalna konferansjerka między poszczególnymi występami – wszystko to sprawiało, że ani na moment nie chciało się opuszczać głównej sali, choć pokus było wiele. Z centrum kultury można było przejść bezpośrednio do klubu, w którym miało miejsce afterparty, a w holu czekał catering, a także stoiska z płytami, koszulkami, a nawet biżuterią.
Motto całego festiwalu brzmiało „muzyka-teatr-magia” i element teatralny rzeczywiście się pojawił. Już przed pierwszym występem publiczność mogła oglądać pierwszy akt przedstawienia przygotowanego przez grupę rekonstrukcji historycznej Rytíři fortuny (kolejne części były wystawiane przed następnymi koncertami). Historia była prosta, ale profesjonalnie odegrana – jej główną ozdobą były oczywiście sceny pojedynków.
Pierwszym zespołem jaki występował tego wieczoru był czeski Carpatia Castle. Muzyka zespołu może zostać określona, jako „wampiryczny heavy metal/hard rock”. Celowo nie używam tu wyrażenia „metal gotycki”, którym określa się Carpatia Castle. Zespół gra przecież energetycznie a nie melancholijnie, choć z odpowiednim dreszczykiem, który jest kreowany głównie przez klawisze. Występ zespołu był dosyć ciekawym doświadczeniem, przede wszystkim ze względu na tancerki, które tańczyły na scenie. Dodam, że był to autentyczny taniec współczesny, albo jak kto woli balet, a nie tylko synchroniczne wygibasy.
Chwila przerwy i na scenie instaluje się nasz rodzimy Artrosis. Zupełnie inna estetyka, zupełnie inna muzyka i trudne zadanie przekonania do siebie czeskiej publiczności. Widziałem zespół na Castle Party, ale wczesna pora krótkiego, festiwalowego występu nie pozwoliła w pełni cieszyć się koncertem. Artrosis występuje obecnie jako kwartet z Medeah na wokalach, Maciejem Niedzielskim na klawiszach, Januszem Jastrzębowskim na perkusji i Grzegorzem Piotrowskim na gitarze.
Na repertuar koncertu złożyły się przede wszystkim kompozycje z najnowszego albumu „Imago”, między innymi „Nie tamta już”, „Imago”, „Za wszystko- nic” czy „Panta Rhei”. Bardzo dobre numery, o zimnym, mechanicznym feelingu, z którym kontrastował ekspresyjny głos wokalistki. Z tymi utworami świetnie komponowały piosenki z płyt „Fetish” i „Melange”. Szkoda, że każdy z tych albumów był reprezentowany tylko przez jeden utwór, chętnie posłuchałbym setu złożonego tylko z tych bardziej elektronicznych płyt Artrosis. Nie licząc instrumentalnego „C” z„W imię nocy”, który swoją rytmiką i mechniczną grą gitar wpisał się w estetykę nowsze kawałki, zespół zagrał jeszcze „Nazgula” i „Pośród kwiatów i cieni”. O ile za pierwszym nie przepadam, drugi zawsze wypada rewelacyjnie, a poza tym gitarzysta mógł wreszcie pokazać swoje umiejętności w solówce. Podsumowując – dobry koncert i czeska publiczność wydawała się zadowolona.
Mija kilkanaście minut i intrem do utworu „Gotika” swój koncert rozpoczyna legenda czeskiego rocka gotyckiego – XIII. Stoleti. Przyznam, że nie miałem okazji widzieć Petra Stepana i spółki w repertuarze z ostatniej, fenomenalnej płyty „Dogma”, więc uczestnictwo tego właśnie zespołu w festiwalu było dla mnie ogromnym magnesem. Ze wspomnianego albumu zagrali zadziorny „Kabaret Voltaire”, melancholijny „Měsíc lovce” i dostojny „Prokletí domu slunečnic”. Z nowszych rzeczy usłyszeliśmy „Fatherland”, zadziorną, hard rockową „Vendettę”, a także „Iglau”, numer, który znalazł się na ostatniej kompilacji grupy, zatytułowanej „Ritual”. Ten oparty na grze klawiszy utwór poświęcony jest mieście z którego pochodzi XIII. Stoleti, czyli Jihlavy. W tym utworze wykazywała się szczególnie młodziutka Katerina Kamenikova grająca na klawiszach.
Bardzo jasnym punktem występu były dwa kowery wykonane przez zespół. Pierwszy od dawna figuruje w repertuarze koncertowym („Bela Lugosi is Dead” Bauhaus), drugim był „Butterfly on the wheel” The Mission, który grany jest przez Petra Stepana i zespół od niedawna. Ostatnia z wymienionych interpretacji szczególnie zapadała w pamięć – piosenka była na początku grana tylko na samych klawiszach, ale napięcie było umiejętnie dawkowane, aż całość rozwinęła się i nabrała dynamiki. Kowerem można by nazwać również „Karneval”, wykonywany swego czasu przez czechosłowacki Olympic, ale oprócz tekstu wersja XIII. Stoleti nie ma z oryginałem wiele wspólnego. W każdym bądź razie nie zabrakło i tego, utworu. Poza tym pojawiło się parę klasyków poświęconych mrocznym gotyckim muzom „Elisabeth”, „Justina” i „Mystery Ana”. Jak dla mnie te piosenki nie ustępują ani na jotę znanym gotyckim pieśniom dedykowanym płci pięknej (żeby wspomnieć o „Louise”, „Lucretii…”, czy „Severinie”, autorstwa wiadomych wykonawców). Na sam koniec usłyszeliśmy jeszcze nawiązujący do muzyki dawnej „Růže a kříž” z albumu „Amulet”. Ten utwór to tak naprawdę jeden, powtarzany w kółko motyw, ale zawsze porywa mnie tak samo.
Podsumowując – bardzo dobry występ, jak zwykle zresztą. O sile muzyki XIII. Stoleti zawsze stanowiła ujmująca prostota grania: zapamiętywany motyw klawiszowy, rytmiczna gra gitar miejscami przywodząca na myśl brzmienie albumu „Vision Thing” The Sisters of Mercy, melodyjny, chwytający za serce śpiew Petra Stepana i bezbłędnie zgrana sekcja rytmiczna – na basie Mirek Paleček i Pavel Stepan na perkusji. Jest jeszcze jeden plus muzyki tego zespołu, o którym się najczęściej nie wspomina – jest to mianowicie wykorzystanie języka czeskiego, który – tak jak i język polski – przez swoją melodyjność idealnie nadaje się do tego typu muzyki. O dodatkowych punktach za autentyzm brzmienia, który wynika z wykorzystania czeszczyzny wspominać nie muszę.
Kiedy wybrzmiały ostatnie takty „Růže a kříž” nastąpiła krótka przerwa, po której… był balet stanowiące swoiste intro do koncertu Bratrstva Luny. Nie znam się niestety na tańcu, ale wyglądało to bardzo przekonywująco. Co ciekawe za podkład muzyczny służyło „Temple of love” The Sisters of Mercy. Przedstawienie taneczne płynnie przeszło w koncert Bratrstva Luny, który też był swego rodzaju teatrem, tyle że muzycznym.
Tego wieczora mogliśmy usłyszeć właściwie wszystkie najważniejsze kompozycje zespołu, od tych najstarszych, po utwory z ostatniej płyty „La Loba Ante Portas”. Trudno mi wyróżnić jakieś utwory, bo całość brzmiała bardzo dobrze, ale też muzycy zespołu nie są amatorami. Scena była na tyle duża, że starczyła zarówno dla muzyków, jak dla pojawiających się raz po raz elementów teatralnych. Odpowiadał za nie przede wszystkim jeden z założycieli zespołu, Hrabia R. X. Thamo, który wizualizując poszczególne utwory posługiwał się różnymi rekwizytami: gęsim piórem („Volání mrtvých básníků”), mieczem („Signum Diabolicum”) i krzyżem (wykonane na bis „Nomen rosae”). Jednym bardziej widowiskowych momentów przedstawienia było pojawienie się śmierci, która wyszła z bramy ustawionej na scenie, a jej biała szata pokryła się plamą krwi. Może nie brzmi to przekonywująco gdy się o tym pisze, ale zapewniam, że na żywo scena robiła wrażenie.
Świetnie zabrzmiały kompozycje, które można by uznać za gotyckie przeboje. Mam na myśli szczególnie kompozycje z „Goethit”, a mianowicie „Karneval recyklovaných halucinací”, „Tělo je chrám”, czy „Stín nad Toledem”, ale również niektóre utwory z najnowszego albumu: „Jáma a kyvadlo” i „Signum Diabolicum”. Każda z tych piosenek jest różna, ale wszystkie łączą śpiewne melodie nawiązujące do muzyki dawnej i ludowej, które sprawiają, że miano „gotyckich trubadurów”, które artyści Bratrstva Luny sobie nadali, wydaje się jak najbardziej na miejscu.
Oczywiście muzyka Czechów niebywale się rozwinęła, dlatego podczas koncertu mieliśmy okazję usłyszeć wiele bardziej rozbudowanych, wręcz progresywnych kompozycji z ostatniego wydawnictwa „La Loba Ante Portas”: „Misionář smrti”, „Továrny na smrt, Auschwitz-Birkenau”. Największe wrażenie zrobiło na mnie „Srdce, které prošlo popelem”, ze względu na łapiącą za serce partię gitary rytmicznej. Koniecznie trzeba przywołać jeszcze kulminacyjny moment koncertu Bratrstva Luny – fenomenalne wykonanie utworu „Fantasmagorie”, którego ozdobą były progresywne solówki norweskiego gitarzysty Petera „Pluta”Guthe, lidera Pluto and the Planets, które również zagrało tego wieczora. Warto w tym miejscu dodać, że wszyscy muzycy stanęli na wysokości zadania – wrażenie robiła wirtuozeria perkusisty Tomasa „Kobzdeya” Kaspara, a także gra gitarzystów: współzałożyciela zespołu, Lorda Darkthepa, Piotra Psotka i basisty Jirka Kajka, a także wokalny performance Maestro Xpila.
Ostatni występ tego wieczora upłynął pod znakiem norweskiego rocka progresywnego, którego przedstawicielem jest wspomniany zespół Pluto and the Planets. Taką informacje otrzymałem w każdym bądź razie przed koncertem, bo już w trakcie okazało się, że publiczność nie była zmuszona do wysłuchiwania 20 minutowych utworów z 10 minutowymi solówkami. Wręcz przeciwnie, mimo całego bagażu progresywnych doświadczeń zespół zaprezentował zbiór zwartych, nierzadko przebojowych kompozycji. Były one podporządkowane wokalnej ekspresji dysponującej ciepłą barwą głosu wokalistki, Sandre Josephine. Kompozycje zespołu odznaczały się niezwykle kameralnym charakterem i trudna do opisania urokliwością, bujały niczym kołysanki, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. W czasie występu mogliśmy usłyszeć przede wszystkim utwory z płyty „360 degrees of wonder”, takie jak „Starship”,„Encounter”, czy „This is magic”.
Po tym ostatnim punkcie programu pozostało już tylko udać się do klubu na after party. Tam królowała już zupełnie inna muzyka, znana polskiemu bywalcowi mrocznych dyskotek. Pojawiło się również trochę czeskiej elektroniki, która w naszym kraju jest prawie kompletnie ignorowana, a szkoda.
Miejmy nadzieję, że nie był to pierwszy i ostatni festiwal z cyklu „Magická noc trubadúrů”, bo poziom organizacyjny i artystyczny przedsięwzięcia był niezwykle wysoki.