Raj utracony w Bolkowie – relacja z Castle Party 2015
Tekst: Adalbert + Eliza (opis występu Monicy Jeffries),
Zdjęcia: Adalbert, Jacobsen, Andy
Od paru już lat czwartek stanowi pełnoprawny festiwalowy dzień, choć akustyka „kościoła gimnastycznego” jest w stanie zniweczyć nawet największe starania akustyków, więc kontrowersji o to, kto w kościele grać powinien, a kto nie, jest co nie miara. W czwartek oprócz czeskiej Carpatii Castle i polskich gotyckich metalowców z The Victorians i Belgów (z polskim wokalem) ze Skeptical Minds zaprezentowały się trzy niezwykle zasłużone polskie zespoły.
1984 zagrało porządny, choć słabo nagłośniony koncert, połączony z premierą ich nowego, retrospektywno-koncertowego wydawnictwa. Dla piszącego te słowa jednym z najbardziej niesamowitych momentów całego festiwalu był występ God’s Bow, który jest obecnie chyba bardziej znany za granicą niż w Polsce.
Ostatni album duetu to niesamowita podróż w rejony znane wszystkim miłośnikom darkwave/ ethereal i choć zespół jest wierny swojej drodze od lat, to „Tranquilizer” brzmi niezwykle świeżo i przebojowo (czyli ma pomysł nie tylko na to, jak wykreować niesamowitą, mistyczną atmosferę, ale również jak stworzyć dobre piosenki). Bardzo więc się ucieszyłem, że „Tranquilizer” był tak obficie prezentowany na festiwalu i że głos Agnieszki Kornet brzmi jeszcze bardziej hipnotyzująco niż na płycie. W samych superlatywach należałoby się wypowiadać również o grze otoczonego przez syntezatory KeyP.
Mimo nieprzyjaznej akustyki miejsca udało się polskiemu duetowi stworzyć niesamowity, odrealniony klimat. Warto docenić też wirtuozerię dwójki muzyków. W czasach stosowania półśrodków i dość częstej amatorki, jaka panuje na scenie mrocznej elektroniki, występ God’s Bow był jasnym przebłyskiem profesjonalizmu.
Profesjonalizm cechuje oczywiście również starych wyjadaczy z Artrosis, którzy świętowali jubileusz dwudziestolecia działalności zamykając czwartkowe koncerty. Castlowicze z zagranicy nie za bardzo ogarniali fenomen tego zespołu, ale jeden z nich słusznie zauważył, że musi to być kultowa w Polsce kapela, skoro publiczność reaguje tak entuzjastycznie. Artrosis promował też najnowszy krążek, „Odi et amo”, który w zamyśle miał być bardziej elektroniczny, ale przez to, że padł dysk Macieja Niedzielskiego (klawiszowca i producenta), został w końcu albumem gitarowym. I bardzo dobrze – rewelacyjny, oldschoolowy „Sabat”, czy „Nasze Requiem”, prezentowały się naprawdę dobrze.
Cały koncert był w dużej mierze retrospektywny – pojawiły się więc dawno niegrane utwory ze starszych albumów: „W imię nocy”, czy „Pośród kwiatów i cieni” (świetne „Na wieki wieków”, czy „A ja”). Zabrakło niestety numerów z bardzo dobrych „Melange” i „Fetish”. Na bis oczywiście „Szmaragdowa noc” – tym razem w wersji na same klawisze.
Tak przy okazji tego tekstu sobie pomyśleliśmy ze znajomymi, że gdyby Artrosis chciało się jakoś zareklamować słuchaczom, którzy jeszcze nie zetknęli się z ich twórczością, to zespół mógłby się posłużyć następującym hasłem: „Już tysiąc złotych róż rozwinęło swe marzenia z Artrosis. Rozwiń i ty!”.
Piątek rozpoczął się świetnymi koncertami Digital Angel (który moim zdaniem poczynił bardzo duże postępy, jeśli chodzi o występy na żywo) i równie dobry koncert Już Nie Żyjesz. Potem był Percival Schuttenbach, którego płyty i występy zbierają bardzo dobre recenzje, a którego fenomenu nie zrozumiem chyba nigdy (może dlatego, że mój głód polskiego folku z rockowym pazurem udanie zaspokoił Żywiołak, R.U.T.A, a z metalu Thy Worshipper).
[halobox83]
O ile sekcja „folkowa” gra i śpiewa bardzo sprawnie, o tyle toporność elementów metalowych (nic nie wnoszących do muzyki, a czasem wręcz obniżających jej wartość) może irytować, ale większości odbiorców chyba nie irytuje. To jednak zarzuty do twórczości, a nie do koncertu, który publiczności się bardzo podobał. Czasami mam wrażenie, że Percival Schuttenbach popularność zawdzięcza głównie wygłupom (a konkretnie piosence o „tabliczce z drogą na Wieliczkę”). Podejrzenia te ugruntowały się, kiedy na sam koniec setu przyłożyli coverem Braci Figo Fagot.
Kolejny artysta, jaki zaprezentował się na bolkowskiej scenie – Antimatter – to zespół znany chyba wszystkim fanom Anathemy. To właśnie tam po rozbracie ze swoim macierzystym zespołem realizował się Duncan Patterson. Od paru płyt Duncan jest nieobceny na płytach Antimatter, ale drugi z filarów kapeli, Mick Moss, udanie kontynuuje działalność projektu… ciągnąc go w stronę wspomnianej Anathemy właśnie. Szczególnie twory z niezwykle udanego, ostatniego krążka kapeli „Fear of a Unique Identity” zaprezentowały się niezwykle przekonywująco (a nowy album już niebawem!).
Nawet osoby, które o istnieniu Antimatter dowiedziały się dopiero stojąc pod bolkowską sceną były pod wrażeniem tego występu (tzn. przynajmniej te, które osobiście udało mi się o to zapytać). Po biesiadzie z Percivalem dostaliśmy refleksyjną, acz dość potężnie brzmiącą dawkę atmosferycznego rocka najwyższych lotów. Bardzo ciekawie zabrzmiał „Welcome to the machine” wiadomo-jakiego-zespołu (swoja drogą ciekawe, że Anathema też ich kowerowała – może to jakiś wspólny określnik stylu obydwu zespołów?).
Inkubus Sukkubus, który zainstalował się zaraz później, to zespół kultowy i dowód na to, że rock gotycki wcale nie musi być posępny. Candia i Tony McKromack stworzyli swój styl na początku lat dziewięćdziesiątych i od tamtego czasu niewiele się w muzyce Inkies zmieniło. Wspólnym wyznacznikiem całej twórczości tej kapeli są przede wszystkim rewelacyjne melodie wyśpiewywane przez Candię.
[halobox67]
W Bolkowie zabrzmiały takie utwory jak „Beladonna & Aconite”, „Church of madness”, „Paint it black”, „Lucipher rising”, „Messalina”, “Goat”, “Queen of heaven, queen of hell”, “Lose Yourself at the Nymphaeum” i “Wytches”.
W sumie – bardzo dobry koncert, szczególnie, jeśli ktoś wczuł się w klimat i bawił razem z muzykami. Brakowało mi jedynie kawałków z rewelacyjnego „Heartbeat of the earth”, ale trudno, wszystkiego w godzinę zagrać nie mogli.
Merciful Nuns, przedostatni z piątkowych artystów grających na Castle Party, to w rzeczywistości kolejne wcielenie Piątego Eonu Xibalby Mahumahu-Ur-Akada Starożytnego Sumeru, Artauda Setha. Kiedyś Garden of Delight, w przyszłości (czyli na Castle Party 2016) znowu Garden of Delight, a teraz jeszcze Merciful Nuns. Ten projekt – jak sama nazwa wskazuje – miał z definicji grać … rock retro-gotycki (ale czy w sumie gotyk może nie być retro?). Artaud z początku traktował go bardziej jako zabawę, ale nagrany w pośpiechu iw pojedynkę debiut („Lib. I”) okazał się niebywałym sukcesem… i tak mamy rok 2015 i siedem długograjów na koncie (7 krążków w 5 lat!!) i sporo mini albumów.
Na szczęście pogrobowiec Fields of the Nephilim i Sisters of Mercy dba o jakość tych wydawnictw i w dodatku udało mu się wypracować własny styl. I nawet jeśli ostatni hit, zagrany również w Bolkowie „Karma Inn”, brzmi tylko jak wariacja na temat siostrzanego „Alice”, to jest to bardzo przebojowa i dopracowana wariacja!
To, czym Miłosierne Zakonnice się wyróżniają, to konsekwencja muzyki i wizerunku, widoczna również na scenie. Prostota, wręcz minimalizm tych utworów, opartych bez wyjątku na rytmicznych liniach basu i chwytliwych zagrywkach gitary oraz przestrzeń, jakie ten skromny zestaw generuje, mogła niejednego wprowadzić w zdumienie. Oszczędna ekspresja sceniczna zawodzącego po eldritchowemu Artauda i świetne wizualizacje wprowadzały widzów w nastrój tajemniczości. Czy to możliwe, że człowiek pochodzi od kosmitów? Czy przez dziurę w czasoprzestrzeni można się przenieść do czasów starożytnego Sumeru? Jak głupio te pytania by nie brzmiały, Merciful Nuns zadaje je w sposób pełen niezaprzeczalnego wdzięku. W czasach, gdy tradycyjny gotyk właściwie nie powstaje, przemyślana i wysmakowana działalność artystyczna Artauda zasługuje na najwyższe uznanie.
Piątek zakończył się występem Nieśmiertelnej Lamy, po francusku L’âme Immortelle.
Tak się trochę (nomen omen lamersko) podśmiewam, bo metafizyki w tym graniu nie ma za grosz. Jest za to deutsche plastik fantastik i to niestety nieświadomy (jak w przypadku Welle: Erdball). Niemniej austriacy są ważną częścią sceny dark independent, więc nie należy się dziwić, że zostali zaproszeni. Był to koncert poprawny, więc fani zespołu na pewno byli zachwyceni (dla nich był pewnie rewelacyjny). Ja natomiast zastanawiałem się, jak brzmiałby świetny i bardzo oryginalny głos Sonji Kraushofer bez dyskoteki i fałszującego Rainera. I tak jak się już zastanowiłem, to pomyślałem, że Persephone można jak najbardziej posłuchać. Natomiast konwencja L’âme Immortelle jest taka, że nawet dobre kompozycje (np. „Drown them” z ostatniego krążka) brzmią w swoich oryginalnych wersjach jak nieprzemyślane dyskotekowe remiksy.
[halobox89]
Najlepiej prezentowały się starsze, agresywniejsze numery, w których mniej wygładzona produkcja i bardziej taneczna dynamika w miarę zakrywały brak pomysłu na kompozycje. Żeby jeszcze były tancerki jak u Blutengela, byłoby przynajmniej zabawnie – a tak dostaliśmy przyciężkawego disco-kolosa w mrocznym sztafażu wampirycznego kiczu z wyprzedaży plastikowych zębów i gumowych pajęczyn. No ale tymi słowami można by w sumie scharakteryzować połowę produktów sceny DI, więc występ Austriaków był jak najbardziej na miejscu.
Sobota zaczęła się od występu Weimar, czyli kolejnego projektu Karola Śmiałka, który na Castle Party już swego czasu gościł. Nie miałem wcześniej do czynienia z twórczością tego artysty, niemniej to, co można było usłyszeć na bolkowskiej scenie, brzmiało bardzo dobrze, np. „Łaskawe” zabrzmiało o wiele mocniej i bardziej przekonująco niż na płycie (pewnie dzięki żywej perkusji).
[halobox101]
Bardzo pozytywnym zaskoczeniem okazał się występ Zombina and the Skeletones. Niby grają horror punka, ale na bolkowskiej scenie można było uświadczyć przede wszystkim mnóstwo tanecznego rock’n’rolla. Rytmy, aranże, struktury piosenek – wszystko to już znamy od Elvisa i Chucka Berry’ego, chociaż oczywiście w przypadku upiornego kwintetu z Liverpoolu wszystko to było podlane dużą dozą brudu i nieprzewidywalności. „Nobody likes you when you’re dead”, „How to make a monster” – to tylko niektóre z utworów, jakie można było usłyszeć na koncercie. Zdecydowanym bohaterem drugiego planu był saksofonista – dzięki jego grze całość zyskała nie tylko na melodyjności, ale również na dynamice. Był to koncert nie tylko dla maniaków bat cave – właściwie każdy, kto czuje rock’n’rolla, rockabilly czy nawet surf rocka, mógł się na koncercie Zombiny i Szkieletów odnaleźć.
Szkielety zeszły ze sceny, ale to nie znaczy, że zrobiło się mniej imprezowo. Wręcz przeciwnie, z tym że rock’n’rollowy dancing ustąpił miejsca piwnej biesiadzie. Heimataerde to połączenie niemieckiej kwadratowej elektroniki, kwadratowych gitar, refrenów nadających się do śpiewania po paru głębszych i muzyki dawnej. Heimataerde nie mają pomysłowości In Extremo w kwestii łączenia starego z nowym, ani też nie opanowali średniowieczno-renesansowego instrumentarium w takim stopniu jak Corvus Corax, ale to nieważne. Jest bicior, jest melodia na dudach (elektronicznych!), jest refren który można sobie chóralnie pośpiewać („Bruderschaft”, „Morituri Salutant”, „Templerblut”), są wreszcie wygłupy na scenie w strojach templariuszy – czego chcieć więcej do dobrej zabawy? Publice się podobało nie mniej niż na koncercie Percival Schuttenbach.
[halobox98]
Występująca później Rabia Sorda ma muzycznie więcej do zaproponowania niż taneczny rytm i piwne przyśpiewki, ale nie dało się tego odczuć na festiwalu. Instrumentarium zredukowane do ledwo słyszalnej gitary i wokalu nie zdało egzaminu, mimo że Erk dwoił się i troił skacząc po scenie. Rozumiem, nie mieli pieniędzy na gażę dla perkusisty, ale jako słuchacza mało mnie to interesuje, przy całym zrozumieniu dla meandrów festiwalowej ekonomii i płacenia za występy. Wielka szkoda, że tak to wypadło, bo “Hotel Suicide” – ostatni album Rabia Sorda – aż kipi od pomysłów i przebojowości.
Braki line upowe Rabia Sorda nadrobiło H.EXE. Zespół, który jeszcze trzy lata temu występował jako duet, tym razem – premierowo!- zaprezentował się jako kwartet
Wokal, perkusja, dwie gitary – ten dość osobliwy skład (jak na zespół dark electro) sprawdził się wyśmienicie. Były utwory z najnowszego albumu „Human Flesh Recipes”, który został nagrany już z udziałem Luké’a „Hear me as I call”, „Time of contempt”, „Underground”. „Blood Drain”, „300”. W wersjach na dodatkową gitarę i żywą perkusję (oba instrumenty obsługiwane przez muzyków The Sixpounder: Paweł “Ostry” Ostrowski – gitara, Artur Konarski – bębny) numery te brzmiały wyśmienicie.
Całość zagrała jak trzeba, bo najnowsze numery H.EXE – pełne energicznej prostoty, ale również przestrzeni – pozostawiają sporo miejsca na dodatkowe dźwięki. Duży plus należy się również za „The garden is my heart” , czyli powolny i klimatyczny walec skomponowany do wiersza Lovecrafta, który do tej pory nie pojawiał się zbyt często na koncertach zespołu.
Bez zarzutu prezentowały się też starsze numery („Hollow”, zagrany na bis „Venom”, a przede wszystkim ciężki i miarowy „Mask of the slave”). Olbrzymią niespodzianką był cover Samaela, „Baphomet’s throne”, który zadziwiająco dobrze wpasował się w całość setlisty. Muzyczne walory występu zostały wzbogacone doskonałym i energicznym wykonaniem okraszonym… efektami pirotechnicznymi. Dla mnie osobiście H.EXE był jednym z jaśniejszych punktów tegorocznego festiwalu i dowodem na to, że czasem lepiej dać szansę polskiej kapeli, niż koniecznie ściągać (często niestety przereklamowanych) wirtuozów laptopa z Niemiec.
Wardruna była magnesem, który przyciągnął w tym roku wielu castlowiczów. Długo trzeba było czekać na show Norwegów, ale warto było. Ten nordycki neofolk (jeśli to nie neofolk, to nie wiem, co nim jest) doskonale sprawdza się na żywo. Koncert rozkręcał się bardzo powoli, ale warto było wczuć się w monotonię uderzeń bębnów, zawodzeń wokalistów i powtarzalne melodie wygrywane przez archaiczne skrzypce (hardingfele).
Trudno w prosty sposób opisać to, co działo się na bolkowskiej scenie – na pewno nie był to zwykły koncert, muzycy zadbali o to, by całość nabrała znamion pewnego spektaklu, a może raczej religijnego rytuału? Brzmieć to może trochę pretensjonalnie, ale kto nie był na koncercie Wardruny, niech sam da im szansę, a być może będzie miał podobne odczucia.
Wiele z osób obecnych na koncercie poznało Wardrunę dzięki temu, że fragment ich twórczości został wykorzystany w niezwykle popularnym serialu „Wikingowie”. Świadomi tego faktu artyści pozostawili „drogę do Hel” („Helvegen”) na sam koniec, chociaż dla mnie momentem kulminacyjnym było przepiękne „Fehu”.
Finał należał do legendy, czyli do Paradise Lost. To, że tak wielu castlowiczów co rok zarzuca organizatorów prośbami o metal z paniami na wokalu, jest pośrednio zasługą Anglików. To właśnie album „Gothic” sprawił, że metalowe granie o doomowej proweniencji, okraszone nierzadko klawiszem i rzewnym damskim zaśpiewem zostało skojarzone z terminem „gotycki”, który wcześniej zarezerwowany był jedynie dla tradycji postpunkowej. Bez „Gothic” nie byłoby Tristanii, Theatre of Tragedy, a bez tych kapel – wielu „female fronted metalowych” kapel pokroju Epica, etc. Ktoś wątpi? Niech posłucha pierwszego albumu After Forever, z niezwykle popularną dziś Floor Jansen…
Zaczęli od „The enemy” – utworu, który rozpoczął ich powrót do ciężkiego grania w drugiej połowie poprzedniej dekady. Całość występu zdecydowanie akcentowała doom metalowe oblicze Paradise Lost, przeważały więc cięższe i powolniejsze numery pochodzące, bądź nawiązujące do wczesnego okresu twórczości. Dostaliśmy rewelacyjny „Gothic” (czy ten utwór mógł nie pojawić się na takim festiwalu?), dwa numery z kultowego „Shades of god” („As I die”, „Pity the sadness”), „True belief” z genialnego „Icon” na bis, „Enchantement” i „Hallowed land” z najpopularniejszego wydawnictwa Brytyjczyków („Draconian Times”), a także numery z ostatnich płyt: przepiękne „Faith divides us, death unites us”, jeszcze lepsze „Tragic idol”, oraz reprezentację „The plague within”: „Terminal”, „Victim of the past” i „No hope in sight”.
Starsze i nowsze utwory celowo pojawiają się tu w jednej grupie – twórczość Paradise Lost zatoczyła bowiem koło i pod względem stylistyki oscyluje między zamykającym doom gotycki okres grania „Draconian times” z 1995 r., a ich doom-death metalowym debiutem („Lost Paradise”).
Co najbardziej niesamowite, Paradise Lost zaproponował na tych nowszych albumach utwory, które nie są jedynie sentymentalną podróżą, ale niejednokrotnie przewyższają starsze wydawnictwa grupy. Wśród tych wszystkich doom metalowych walców pojawiły się też utwory, które mogły zadowolić fanów lżejszych, rockowych dźwięków – mowa o „Say just words” i „One second” z albumu pod tym samym tytułem oraz „Ereased” i „Isolate” z „Symbol of life”, które charakteryzują się dynamiką i klimatem rodem z „The vision thing” The Sisters of Mercy. Jednym słowem – było różnorodnie. Piękna podróż przez dyskografię jednego z najbardziej zasłużonych zespołów na scenie doom metalowo-gotyckiej.
Niedziela któryś już raz z rzędu stała pod znakiem tanecznej elektroniki, co dotyczyło większej części koncertów na zamku, jak i większej części koncertów w kościele. Dość dziwne rozwiązanie, bo fani przesterowanych beatów musieli wybierać np. między Psyche a Xenturion Prime, które przynależą do tego samego, syntetycznego nurtu dark independent. Tym razem postanowiłem więc zobaczyć więc chociaż fragment z tego, co działo się w kościele gimnastycznym.
[halobox77]
Koncerty w tym miejscu rozpoczęły się od rewelacyjnego koncertu Tesla Power, w składzie Sargon (wokal), Pasek (gitary, elektronika), Nightbreed (perkusja). Mimo mankamentów akustycznych wszystko brzmiało doskonale. Zespół urozmaicił swoje brzmienie – pojawiła się żywa perkusja, można było również usłyszeć więcej gitar (co wiązało się być może z tym, że wcześniej Pasek obsługiwał na żywo elektronikę, perkusję i gitarę jednocześnie). Mimo wczesnej pory (14:35) widać było spore zainteresowanie występem tej kapeli, która ma na swoim koncie już dwie rewelacyjne EPki.
Takie kompozycje jak „Apokalipsa według H. P. Lovecrafta”, „Shifting” (do którego powstał teledysk), czy „Jedna z form oporu” zabrzmiały niezwykle potężnie… a nad całością unosił się pewien ładunek trudnej do zdefiniowania duchowości, co dało się doczuć szczególnie w kulminacyjnym momencie ostatniego z wymienionych utworów („My, architekci przyszłego! My, materia i energia!…”). Muzyka Tesla Power jest czymś bezprecedensowym na scenie dark independent – niezwykle udane połączenie eksperymentu z czadem i przebojowością. Zdecydowanie jeden z najlepszych występów na Castle Party (również pod względem oprawy wizualnej!).
Zaraz po Tesla Power zaprezentował się irlandzko-polski Shadow System. W książeczce festiwalowej można było przeczytać o bardzo wielu gatunkach muzycznych, których konglomeratem miała być muzyka tego projektu. Ja osobiście za bardzo tego nie dostrzegłem, ale też nie za bardzo orientuje się w różnicach między glitch hope housem a hop industrial corem. No, trochę się nabijam, bo ostatecznie nie brzmiało to źle – dla mnie utwory pokroju „Dark by design” to po prostu typowe taneczne dark electro/aggrotech jakiego wszędzie mnóstwo. Czy to coś złego? Niekoniecznie, fani takiego grania powinni być usatysfakcjonowani.
Szwedzki Guit Trip to z kolei electro industrial mocno z elementami EBM inspirowany Skinny Puppy, czy Front 242 – od czego muzycy bynajmniej się nie odżegnują (więcej na ten temat w wywiadzie, który niebawem). Widziałem już dwa koncerty Szwedów, za każdym razem było to bardzo energetyczne i interesujące widowisko. Nie inaczej było tym razem. Nie jest to typowe oontz oontz – mnogość środków wyrazu, które pojawiają się chociażby na ostatnim albumie duetu („Brap:tism”), a z którego wiele utworów zostało zaprezentowanych w kościele, może przyprawić o zawrót głowy. Ot, taka sentymentalna podróż do czasów, kiedy granice gatunków elektroniki nie były jeszcze wyraźnie wyklarowane i eksperymentowanie nie było niczym dziwnym. Bardzo dobry koncert, choć niestety – moim zdaniem – słabo nagłośniony.
Po Guilt Trip nastąpił szybki spacer na zamek – Monica Jeffries, nasza rodaczka na emigracji w Niemczech od czwartego roku życia, była jedną z najjaśniejszych gwiazd tegorocznej edycji Castle Party. To był jej pierwszy (i miejmy nadzieję nie ostatni) występ w ojczyźnie, ogólnie na koncie ma m.in. wspólne trasy z The Crüxshadows, Project Pitchfork oraz Front Line Assembly.
Na scenie towarzyszyli jej gitarzystka Serena oraz skrywający swą tożsamość pod maską klawiszowiec Mike. Artystka zaprezentowała autorskie kompozycje, takie jak „Waiting for Godot”, „In circles”, „Old demons”, „The road ahead” a także wzięty na warsztat przy okazji jednej z EPek cover Absolute Body Control – „Surrender no resistance”. Pojawił się także premierowy utwór – „Window of hope”, przy okazji którego piosenkarka, uroczo kalecząc swój język ojczysty, zadeklarowała, że chciałaby być takim „window of hope” dla zgromadzonej widowni.
Choć Monica określa swą twórczość jako „dark synth pop”, ze sceny tego dnia emanowało niezwykłe ciepło i delikatność, a to za sprawą obdarzonej pięknym, czystym głosem niesamowicie eterycznej i zjawiskowej wokalistki.
[halobox109]
Jako następny zaprezentował się jeden z pionierów mrocznej elektroniki, czyli Psyche. Darrin Huss był w bardzo dobrym humorze, swobodnie czuł się również akompaniujący mu klawiszowiec. Psyche występowało już na Castle Party w 2009 roku w trochę lepszych warunkach (po zmroku, na małym dziedzińcu), ale to, co działo się w niedzielne słoneczne popołudnie, też można uznać za doskonały show. Rewelacyjnie zabrzmiały hiciory: „Brain collapses”, „Goodbye Horses”, „Sanctuary” czy zagrane na bis „Unveiling the secret”, którego prosta melodia nawiązująca do „Goodbye 70s” Yazoo długo nie mogła opuścić mojej głowy. Świetnie sprawdził się jak zwykle cover Joy Division -„Disorder” (Darrin udowodnił przy okazji, że jest mroczny, prezentując publiczności slipy w czaszki), oraz nowsze numery, np. „Gods and monsters”.. Doskonały koncert.
Później pojawił się zespół, który w sumie wzorował się na brzmieniu epoki, w której narodziło się Psyche – a mianowicie The Frozen Autumn. Cóż, estetyka prezentowana przez Włochów jest właśnie świadomie zamrożona w czasie, a zwracając uwagę na to, że duet ma również odpowiednio oldschoolowe fryzury i ubrania, śmiało można tę dwójkę nazwać grupą rekonstrukcji historycznej. Nie wiem, czy dobrym wyborem było stawianie obok siebie legendy i naśladowców, tak czy inaczej brzmiało to bardzo przekonywująco. Szczególnie „The last train” – niesamowity numer!
Chwila oddechu i na scenie pojawił się koszmar, czyli austriacki Nachtmahr – w składzie Thomas Reiner, trzy laptopy z klawiszami i dwie modelki w furażerkach i uniformach o charakteryzacji à la Helga z „Allo, allo!”. Całości dopełniały wizualizacje, na których wyświetlane były bon moty o głębi porównywalnej do słynnych cytatów z Paulo Coelho, będące rozpaczliwym wołaniem do odbiorcy: „Hej! Patrzcie! W naszej twórczości jest drugie dno! Wcale nie chodzi tylko o bezrefleksyjną zabawę oraz seks i przemoc, nawet nam się filozoficzne sentencje wyświetlają jak gramy!”. Nachtmahr to zespół, który – niesłusznie moim zdaniem – wzbudza wiele kontrowersji, a na taką atencję bynajmniej nie zasługuje.
Cały ten militarny entourage to po prostu karykaturalne kopiowanie Laibacha, który niemieckim militaryzmem epatował z perspektywy małego słowiańskiego narodu przez stulecia żyjącego w cieniu większego germańskiego sąsiada… . W przeciwieństwie do uświadomionych historycznie Słoweńców pan Thomas Rainer nie za bardzo wie, z jaką materią ma do czynienia, mieszając swobodnie nawiązania do imperium Habsburgów z nazi-kunstem, a w wywiadach i tekstach utworów („Die fahnen unsern Vaters”) daje dowód ignorancji w kwestii znajomości historii jego własnej ojczyzny… Z jednej strony może to budzić zrozumiały niesmak, a z drugiej – dlaczego wymagać od niego tak wiele? Tym bardziej, że wrażliwość historyczna Rainera jest mniej więcej taka, jak jego wrażliwość muzyczna. Co wcale nie oznacza nic złego – jak dla mnie, w Nachtmahr jest zdecydowanie bardziej szczery niż w L’âme Immortelle.
Muzycznie mamy do czynienia z poprawnym, ale pustym w środku techno-industrialnym produktem opakowanym w „kontrowersyjny” fetyszystyczno-militarny sztafaż, zawodową produkcję i estetyczne pudełka limitowanych edycji – co jest cechą mniej więcej połowy projektów DI pojawiających się obecnie za zachodnią granicą.
Trzy utwory, które zespół zdążył wykonać zanim nad Bolków nadciągnęła burzowa nawałnica, nie były złymi, ale też nie były wybitnymi kompozycjami. Poprawnie zaprezentowało się szczególnie „Ich bin” z fajną, quasi EBMową linią basu – które na poziomie lirycznym jest przerażająco grafomańską wariacją na temat laibachowskiego „We are time”… Ostatnim numerem, który wybrzmiał był „Feuer Frei”, z pierwszego i najlepszego długograja tego zespołu. Tutaj dwie Helgi stojące bez ruchu na scenie (czy Thomas to Herr Flick z Gestapo?) trochę się uaktywniły polewając publikę wodą z plastikowych karabinów. No cóż, szkoda, że Rainer nie zdecydował się na poprowadzenie konferansjerki po niemiecku, wtedy zamiast „Raise your hands” byłoby „Hände Hoch” i byłoby już całkiem zabawnie (oczywiście jeśli ktoś lubi skecz Monty Pythona o wyborach uzupełniających w Północnym Minhead).
Później rozpętała się zawierucha, w czasie której smuciła świadomość, że Castle Party kolejny już raz może skończyć się występem germańskiej kapeli taneczno-biesiadnej o muzycznej wrażliwości Antona aus Tyrol (a może uda się jednak za rok Unheilig ściągnąć?), ale tak się jednak nie stało. Juno Reactor wystąpiło wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Bez wizualizacji i haseł w tle, nawet praktycznie bez świateł, z opuszczonym do połowy zadaszeniem sceny – ale za to z niesamowitymi umiejętnościami muzyczno- performerskimi.
Ben Watkins od początku starał się publiczność oczarować lekko zwariowaną, acz pełną uroku konferansjerką i chyba mu się udało – bo od pierwszych dźwięków „Conquistadora” publiczność została przez Brytyjczyków zupełnie zahipnotyzowana. Ktoś mógłby narzekać, że przecież to trance’owo-etniczne monstrum nie pasuje do Castle Party… ale przecież za perkusją siedział Budgie, jeden z najbardziej kultowych perkusistów post-punka (Siouxsie and the Banshees). Czyli fanów bat cave pod sceną powinno trochę być! Trudno (tak jak w przypadku Wardruny) opisać dokładnie to, co się działo. Było „God is God”, było „Pistolero”, były rewelacyjne utwory z ostatniego krążka „Final frontier” na bis, „Zombi”, czy orientalne „Invisible”… Niemniej w swoich wersjach koncertowych, okraszonych perkusyjno-gitarowo-wokalnymi improwizacjami, stanowiły one zupełnie samodzielne byty w stosunku do swoich studyjnych odpowiedników. Zachwycały również wyczyny obecnej na scenie tancerki. Nie, to nie był industrial dance, to nie był synchron rodem z zespołu cheerleaderek – to był jakiś pierwotny rytuał z odległego, rządzącego się swoimi prawami świata. Publiczność miała więc twardy orzech do zgryzienia – zatracić się w tańcu czy obserwować festiwalową scenę?
Wiele było dobrych występów na tegorocznym festiwalu, ale występ Juno Reactor miał jednak ten dodatkowy element, który odróżniał bardzo dobry koncert od widowiska, na którym możliwe było doświadczenie czegoś więcej. Takie momenty były chyba tylko na koncercie Wardruna, Tesla Power i Merciful Nuns, ale w przypadku Juno Reactor ten pierwiastek trudnego do uchwycenia szaleństwa przekroczył wszelkie dozwolone normy. I to wszystko osiągnęli grając w warunkach, w których niejedna gwiazdeczka nie wyszłaby na scenę. Świetne zakończenie kolejnej bardzo dobrej edycji Castle Party!