Follow our profiles:

See you in hell! – relacja z koncertu Suicide Commando i H.EXE (klub Liverpool, Wrocław 29.03.2014)

„Do zobaczenia na Helu!” Na tak zatytułowany ciekawy klip promocyjny w rytmie dark electro natrafiłem wiele lat temu w sieci. Uznałem, że to bardzo oryginalna anglojęzyczna reklama sponsorowana zapewne ze środków Ministerstwa Turystyki i Rekreacji, choć dziwił nie tylko dobór ścieżki dźwiękowej, ale też wybór modela, którym był alternatywnej urody Belg przedstawiający się jako Van Roy. Nie mogłem wtedy przypuszczać, że kiedyś na ten Hel pojadę, ale że – ku mojemu geograficznemu zmieszaniu – będzie on w Liverpoolu. We Wrocławiu.

Zdjęcia – Piotr „Raven” Zawadzki. Pełna fotorelacja pod tym adresem

[halobox105]

Na szczęście przez czas, który minął od pierwszego zetknięcia z Suicide Comamndo, jednym z najważniejszych (a dla wielu najważniejszym) projektem z obszaru dark electro/industrial, pozwolił nie tylko na rewizję pierwszej interpretacji przekazu utworu, ale również umożliwił zagłębienie się w całokształt zróżnicowanej twórczości zespołu.

Mimo kultowego statusu i ciągłej aktywności, której namacalnym dowodem są doskonałej jakości płyty, Johan Van Roy nie był nigdy częstym gościem w Polsce. Castle Party 2004, Castle Party 2007, Castle Party w roku 2011 i…? W miejscu trzech kropek każdy czytelnik może sobie wstawić inny polski koncert Suicide Commando na którym był przed 29 marca 2014 roku. Były jakiekolwiek? Nie wydaje mi się.

Na szczęście ten stan rzeczy uległ zmianie 29. 03. 2014 podczas kolejnej edycji wrocławskiej imprezy Mord =X= Fabrik (nazwa  pochodzi  zresztą od kawałka Suicide Commando). Organizatorzy wrocławskiego eventu (Einar, menedżer H.EXE wespół z gitarzystą zespołu Luké), postawili na swoim i ściągnęli żywą legendę na deski wrocławskiego klubu – w dodatku klasycznie, bez żadnych wcześniejszych internetowych zbiórek.

hex1

Jeszcze przed godziną 19:00, pod zamkniętymi drzwiami klubu można było zobaczyć spory tłumek fanów przybyłych z różnych stron Polski (i nie tylko!), spragnionych bezlitosnej elektrochłosty. Przyznam, że jeszcze nigdy nie byłem na imprezie DI, na którą ludzie przyszliby jeszcze przed otwarciem klubu.

[halobox99]

Punktualnie o 21:00 na scenę wyszło H.EXE. Warto dodać, że więcej było na widowni koszulek tej właśnie kapeli niż Suicide Commando, nie należało się więc dziwić, że zostali przyjęci bardzo entuzjastycznie. Na szczęście muzykom H.EXE woda sodowa nie uderzyła im do głowy i do koncertu podeszli (jak zwykle) bardzo profesjonalnie.

Ten profesjonalizm było słychać na przykład w brzmieniu. Był czas na spokojne próby i ustawienie dźwięku i to pozytywnie zaprocentowało. Co istotne, gitara pasowała nie tylko do kawałków z „Human Flesh Recipes”, który powstał już z wiosłem, ale także do numerów z longplaya „Killing monsters”, który był w pełni elektroniczny. Kiedy pierwszy raz widziałem H.EXE z gitarami nie wszystko mi pasowało, pamiętam, że wkurzyła mnie lekko nowa wersja mojego ukochanego „Hollow”, ale tym razem wszystko brzmiało jak trzeba i chyba  trudno byłoby mi znowu wyobrazić sobie ten zespół jako duet.

[yframe url=’http://www.youtube.com/watch?v=2H7gfzDCbdc’]

hex2

Trzeba dodać, że pojawienie się gitar, to nie jedyna zmiana jaka zaszła jeśli chodzi w brzmieniu zespołu. Rex Rotten zaopatrzył się bowiem w nowe zabawki i pod ręką ma już nie tylko sampler, ale również pady perkusyjne i klawisze. Wygląda teraz jak Xytras z Samaela (no, choć Xy nie ma takiej brody), który również dzieli obowiązki sceniczne pomiędzy perkusję i inne brzmienia elektroniczne.

O wokalu Oda się nie wypowiadam – to metalowy krzykacz z wieloletnim stażem i brzmi w związku z tym zawodowo. Zmienił się jedynie nieco jego image, a to za sprawą upiornej skórzanej maski, którą zapewne zdjął z twarzy jakiegoś nieszczęśnika przyrządzonego według zawartych na ostatnim albumie „przepisów z ludzkiego mięsa”.

[yframe url=’http://www.youtube.com/watch?v=bhrlSmrOKf0′]

Jedyna poważna wada koncertu? Za krótki, choć repertuar wybrany był doskonale. Na pierwszy ogień poszedł „Time of contempt”, promujący ostatni album, a zaraz potem przypomnieli rewelacyjny „Witchcraft” z poprzedniego krążka. Potem te proporcje zostały zachowane i fani bawili po równo bawili się do nowych numerów, jak i starszych, bardziej znanych kawałków.

hex3
hex4

Zagrany jako trzeci „Blood Drain” z nowego długograja to kawałek, który doskonale sprawdził się na żywo (jak zresztą wszystkie z albumu, myślę, że nawet „Music of Erich Zann” kojarzące się z Ulverem dałoby radę). Średnie tempo, inteligentna gra rytmem (świetnie się na samym początku szczególnie rozwija), no i klimat, nawiązujący trochę do starszych kawałków z „Venom”. Podobny sznyt miał zaprezentowany zaraz potem „Seven lovely sins”, choć ten to już oczywiście szybki parkietowy wymiatacz i jak wynikało z reakcji publiczności zgromadzonej w Liverpoolu – jeden z bardziej popularnych numerów z nowej płyty.

[yframe url=’http://www.youtube.com/watch?v=V4PwDUMwZrk’]

Na półmetku występu H.EXE atmosfera zrobiła się naprawdę gorąca, ale kolejny strzał w postaci „Underground” nie ugasił piekła na i pod sceną. Ten numer ma w sobie niesamowitą moc, która wynika w dużej mierze z doskonałej symbiozy rasowego i precyzyjnego metalowego riffu Luké, marszowych klawiszy rodem z hardcore techno w refrenie i opętańczego wokalu Oda, jak powtarzającego „underground, underground”, niczym w jakimś magicznym rytuale.

Ostatnie cztery numery zagrane tego wieczora to „Hollow”, „Infinity” i na bis „Venom” z albumu „Killing monsters” – dobrze znane szlagiery, które brzmią teraz jeszcze mocniej niż kiedyś, z gitarą i żywymi uderzeniami perkusji uzupełniającymi bezlitosne „bity z pudełka” (że zacytuję klasyka). „Infinity” było oczywiście wykonane ze Steffanem z Digital Angel i w sumie nie wyobrażam sobie tego kawałka bez jego udziału.

hex9999
hex9

[halobox101]

Dodajmy, że jako przedostatni numer poleciało „300”. To była Sparta – to, w jaki sposób w tym numerze operuje się rytmem i zmasowanymi atakami elektronicznej maszynerii i gitar powinno stanowić namacalny dowód na to, że trochę kombinowania może przyczynić się do zwiększenia czadowości kawałka.

Szczęśliwie koncert H.EXE udało się połączyć z premierą fizycznej wersji ich nowego albumu, który parę tygodni wcześniej ukazał się w formacie cyfrowym. Skorzystałem z możliwości nabycia i krążka i kręci się w moim odtwarzaczu od tygodnia, potęgując wrażenie, że koncert był za krótki. Szkoda, że nie starczyło miejsca na takiego koncertowego pewniaka jak „Hear me as I call”, czy „Independent mind” godnego następcę utworów typu „Killing monsters”, czy „Never  enough”.

hex5
sui3

40 minut H.XE minęło jak z bicza strzelił i jak tylko chłopaki zeszli ze sceny, zaczął się instalować koncertowy skład Suicide Commando – Johan van Roy na wokalu, Torben Schmidt odpowiedzialny za elektronikę i perkusista Mario.

Publiczność została ostrzeżona, że na wcześniejszym koncercie w Berlinie Johan doznał urazu nogi, ale jak się okazało – nie miało to żadnego wpływu na sam performance. Tego dnia wszystko grało organizacyjnie bez zastrzeżeń, więc na pierwsze dźwięki utworu „Bind, Torture and Kill” nie trzeba było długo czekać.

Na żywo Suicide Commando to zupełnie inna muzyka, niż ta z płyt. Dzieje się tak przede wszystkim ze względu na obecność żywej perkusji, nie w jakiejś okrojonej elektronicznej postaci, jak to ma miejsce w przypadku np. VNV Nation, ale w pełnym, rockowym zestawie. Perkusja w pierwszej połowie koncertu bardzo wybijała się na pierwszy plan, co sprawiało, że całość występu nabrała specyficznego punkowo/metalowego ciężaru, co było potęgowane jeszcze przez atmosferę w klubie.

sui98765
sui6

Van Roy i towarzyszący mu muzycy to starzy wyjadacze, show jest przemyślany w najdrobniejszych szczegółach – tak muzycznie, jak i wizualnie (wizualizacje wyświetlanie na ekranie, aktorskie zagrywki Johana). Występ miał też dobrze przemyślaną dramaturgię – nie był to na pewno festiwal jednostajnej młócki, ale wynika to także z faktu, że cała twórczość Suicide Commando jest niezwykle zróżnicowana.

[halobox98]

W pierwszej połowie setu dominowały kawałki z nowszych płyt projektu. Oprócz doskonałego „Bind, torture and kill” usłyszeliśmy zatem parę numerów z albumu „Implements of hell” – mowa o „God is in the rain”, „Hate me”, czy podniosłym „Death cures all pain”. Pierwszy z nich zabrzmiał niezwykle intrygująco, z uwagi na to, że dosyć delikatna “folkowa” linia klawiszy została tutaj ukryta w gąszczu bitów i uderzeń perkusji, przez co całość nabrała bardziej brudnego i brutalnego charakteru. To samo można powiedzieć o „Hate me” z tym, że ten utwór już sam w sobie posiada bardzo koncertowy potencjał. Ten perkusyjny łomot najlepiej chyba podbił brzmienie „Cause of death: Suicide”, które szczególnie w końcówce nabrało charakteru opętańczego transu.

[yframe url=’http://www.youtube.com/watch?v=3Me8AxZMuh8′]

sui8

Gdzieś tak od jednej trzeciej zestawu zaczęły się również pojawiać nieco starsze numery, które zdominowały drugą część występu. Różniła się ona nieco brzmieniowo od pierwszej – perkusja troszkę została wycofana, ale wynikało to niejako ze specyfiki twórczości belgijskiego projektu – do albumu Mindstrip więcej w ich twórczości było przegiętych przesterów w warstwie rytmicznej i tym rzężeniom trzeba po prostu dać wybrzmieć.

[yframe url=’http://www.youtube.com/watch?v=3AK94PLHx1w’]

Poleciał w związku z tym jak zwykle bezbłędny „Hellraiser”, który powrócił jeszcze w ostatnich minutach bisu. Nie było „Raise your god”, ale z tego „mindstripowego” okresu można było usłyszeć jeszcze najbardziej „romantyczny” utwór Van Roya „Love breeds suicide” i jeden z moich faworytów twórczości Sucide Commando – „Dein Herz, Mein Gier”. Ten drugi numer, pochodzący z EPki „Love breeds suicie” jest również alternatywnie romantyczny, ale przede wszystkim niemożliwie klimatyczny – i w sobotnie wieczór w klubie Liverpool można było poczuć tę zwichniętą atmosferę, wspartą chorą wizualizacją i psychopatyczną pantominą Van Roya.

sui9
sui99

Przytłaczający klimat wspomnianych wyżej numerów został zrównoważony bardziej imprezowymi, nowszymi „clubhitami”. Oprócz niezwykle entuzjastycznie przyjętego „Die motherfucker die” i „Attention whore” poleciał najnowszy singiel Suicide Commando – „Unterwelt”. Ja (i wiem że parę jeszcze innych osób) byłem z tego faktu niezmiernie zadowolony, bo mało kto jest zdolny komponować tak bezkompromisowe ale, jednocześnie pełne melodii kompozycje jak Van Roy.

Powracając do bardziej oldskulowych kawałków – pojawiło się „Time” z pierwszej płyty, a odświeżone na „When evil speaks”. Ten powolny numer przywodzący na myśl jeszcze dokonania Klinik, na którym początkowo Van Roy się wzorował, był prawdziwą perełką tego występu. Było też oczywiście „See you in hell”, zagrane jako ostatni numer tego wieczora i przyprawione końcówką z „Hellraisera”. Trudno było o lepszy finał.

sui98989
sui997

We wspomnianym „Time” słychać było następujące wersy: „it could be an hour it could be a day/ we won’t survive the time” – niemniej muzyka Suicide Commando próbę czasu zniosła wyśmienicie i wrocławski występ był tego doskonałym dowodem.

[yframe url=’http://www.youtube.com/watch?v=uELWe5nRbPo’]

Kończąc tę nieco przydługą relację wypada tylko mieć nadzieję na jakąś powtórkę w bliższej przyszłości. Miejmy nadzieję, że niezaprzeczalny sukces wrocławskiego koncertu (połączonego ze świetnym, trwającym do szóstej rano  afterem, do wtóru DJskich setów Attacka i Sthilmanna) zachęci organizatorów do dalszych koncertowych inicjatyw.

sui991
Scroll to Top