[halobox109]
O wydarzeniu było już głośno od dłuższego czasu – trudno, żeby było inaczej – Covenant, Mesh, Haujobb, SITD i inni – składy tego kalibru to znaki rozpoznawcze niektórych niemieckich indoorowych festiwali, ale rzadko zdarza się, żeby takie wydarzanie pojawiło się gdzieś poza granicami naszych zachodnich sąsiadów, nie licząc brytyjskiego Infestu i paru innych mniej lub bardziej efemerycznych inicjatyw. Tak więc brawa dla organizatorów (agencji HQ44), że im się chciało i do tego udało.
Na pierwszy ogień poszedł niemiecki Klangstabil, który niestety udało się mi zobaczyć tylko w części. Żałuję, bo szczególnie zakończenie koncertu (podniosły “Schattentanz”) robiło bardzo duże wrażenie. Jest w muzyce Klangstabil duża doza eksperymentu i przestrzeni, która sprawiła, że grupa ta odstaje nieco od w sumie dość homogenicznej sceny niemieckiej.
Zaraz po nich zaprezentował się Solar Fake (który ja osobiście widziałbym właśnie w roli zupełnego otwieracza). Cóż można o nich napisać? Tyle, że niestety zespół nie rozwinął się za bardzo odkąd promowali swoją pierwszą płytę na Castle Party.
Sven z kolegą poskakali do podkładów, powciskali trzy klawisze na krzyż i rzewnie śpiewali o rozterkach człowieczych. Najlepiej zaprezentowały się kawałki z pierwszych dwóch krążków, co ostrzejsze numery z właśnie opublikowanego “Another Manic Episode” też dawały radę, ale ogólnie występ był kwintesencją smętnego dark karaoke. Niemniej – Solar Fake sprzedaje się nieźle, swoich fanów ma, więc nic dziwnego, że na takim festiwalu zagrali.
Potem pojawili się starzy wyjadacze z SITD, niestety tym razem jako duet, z powodu zdrowotnej niedyspozycji drugiego klawiszowca. Było parę numerów z ostatniego “Dunkelziffer” (tytułowy plus “Purgatorium”), było parę numerów z “Icon:Koru”, oraz reprezentacja moich ulubionych albumów zespołu: “Rot” (min. tytułowy) oraz “Bestie:Mesnsh” (apokaliptyczny “Kreuzgang”).
[halobox93]
To wszystko okraszone było oczywiście starszymi klasykami, takimi jak “Snuff Machinery”, „Laughingstock”, „Suffering in solitude” czy “Richtfest”. Cóż można więcej powiedzieć? Nie był to na pewno występ wybitny, ale też SITD nigdy poniżej pewnego poziomu nie schodzi, w dodatku był to najcięższy i najbardziej posępny akcent tego wieczoru. Chociaż cała impreza nosiła nazwę “Dark Electro Festival”, to jeśli jakaś kapela grała tego wieczoru “mroczną elektronikę”, to był to przede wszystkim SITD.
Chwilę później na scenie zainstalował się Daniel Myer i Dejan Samardzić wraz z dodatkowymi muzykami, czyli Haujobb. Dla wielu z przybyłych na festiwal to właśnie Haujobb był gwiazdą wieczoru. Występ zespołu na pewno zadowolił zwolenników scenicznej wirtuozerii, której – jeśli chodzi o elektronikę – bardzo często brakuje.
Muzycy dwoili się i troili za syntezatorami i perkusją, która jak zwykle na koncertach Haujobb idealnie współgrała z resztą dźwięków, a nie tylko pojawiła się jako usprawiedliwienie dla pojawienia się na scenie artystów puszczających podkłady z laptopa – co jest niestety częstą praktyką. Co istotne, muzyka grupy satysfakcjonuje nie tylko koneserów elektronicznej wirtuozerii, ale również (a może przede wszystkim) wszystkich spragnionych energetycznej j zabawy. Sam Daniel Myer oświadczył ze sceny, że “Lets drop bombs” to ich odpowiedź na EBM. Również “Crossfire”, czy premierowy utwór z przygotowywanej właśnie płyty rozruszały publiczność. Co oprócz tego? Między innymi “Anti/matter”, “Dead market” i “Eye over you”. Haujobb zagrał wyśmienity koncert.
Chwila przerwy i na scenie zainstalował się Mesh, czyli Mark Hockings i Richard Silverthorn z zespołem. Nie ukrywam – był to dla mnie najbardziej wyczekiwany moment wieczoru.
Różnie się muzykę Brytyjczyków w kręgach dark independent ocenia, szczególnie jeśli ktoś nad porządnie napisane piosenki (zwrotka-refren-zwrotka-refren) ceni artyzm (?) rzężeń muzyki konkretnej, albo prymitywizm neoflków. Fakt faktem – Mesh nie jest wcale “dark”, jest może “electro” – ale w bardzo popowym i mainstreamowym wydaniu. Pytanie, czy coś w tym złego. Wiele bym dał, żeby takie melodie, podane w tak dopracowanych aranżacjach gościły w jakichkolwiek mediach komercyjnych.
[halobox101]
Istniał wszakże jeszcze jeden powód, dla którego można było koncertu MESH wyczekiwać – ich ostatnia płyta “Automation baby” to bezsprzecznie jeden z ich najlepszych krążków. To właśnie od “Flawless” pochodzący ze wspomnianego albumu rozpoczął setlistę tego wieczoru, ale właściwie cały wieczór stał pod znakiem ostatniego krążka: “Adjust Your Set”, “Never Meet Your Heroes”, “Just Leave Us Alone”, “Born To Lie”, “Automation baby”, “You Want What’s Owed to You” i “Taken For Granted”, który w niezwykle wyjątkowy sposób zakończył właściwą część koncertu (chóralne “Take me far away” wybrzmiewało przez parę minut). Jest czymś wyjątkowym, że zespół już w sumie pełnoletni (Meshowi 18tka stuknęła już chyba z dwa lata temu) wciąż jest w stanie proponować utwory, które z miejsca stają się klasykami.
Na koncercie została również zaprezentowana absolutna nowość, numer “Last One Standing”, który publiczność odśpiewała razem z zespołem, mimo tego, że nikt go wcześniej nie słyszał (ot przebojowość numerów Mesh). Co oprócz tego? Niestety jedyny reprezentant albumu “Perfect solution”, czyli “Everything I made”, rewelacyjne “Crash” i “Petrified” z “We collide”, a także starsze numery “People Like Me”, “I Don’t Think They Know”, czy zagrany na bis “From this height”. Setlista prezentowała się więc rewelacyjnie, dla piszącego te słowa zabrakło chyba tylko “Only better”, oraza “My hands are tied”. Wykonawczo było również bez zarzutu – ale czego innego oczekiwać od starych wyjadaczy z Mesh.
Główną gwiazdą wieczoru była legenda futurepop, szwedzki Covenant. Zespół wystąpił w składzie Andreas Catjar, Eskil Simonsson i (wyjątkowo) Daniel Myer. Po intrze zespół przeszedł do jednego ze swoich żelaznych hitów (“Bullet”) i publiczność była kupiona. Później “Thy Kingdom Come”, które z ostatniego krążka (w rzeczywistości utwór miał się pojawić już na “Modern Ruin”) i… niespodzianka, czyli “Figurehead“ – jeden z najbardziej klimatycznych numerów szwedzkiego zespołu, pochodzący z kultowego „Sequencera”, a zaraz po tym – apokaliptycznym „Wasteland” z debiutanckiego „Dreams of a cryotank”. Posępny nastrój tych utworów bardzo szybko ustąpił natchnionemu liryzmowi „Ignorance and bliss”, z ostatniego krążka Szwedów. Bardzo solidne numery z „Leaving Babylon” pojawiły się jeszcze parokrotnie – „Prime Movers”, czy (pod koniec występu) „Last dance”. Silnej reprezentacji dorobił się również „Modern Ruin” za sprawą „The beauty and the grace”, czy „Lightbbringer” – w którym Daniem Myer zastąpił na wokalach Eskila.
[halobox95]
Dla mnie osobiście najjaśniejszymi punktami wieczoru były utwory z fenomenalnego „Skyshapera” – „20 Hz”, „Brave new world” czy „Ritual noise”. Dwa utwory z tej płyty „Happy man” i „The men” posłużyły jako podstawę do kolażu różnych kompozycji w czasie bisów, w skład którego weszły jeszcze „Dead Stars” oraz cytaty z „Tension” i „Go Film” z trochę zapominanej „Europy” (szkoda, że nie zagrali tych kawałków w całości!). Pojawiły się też perełki znane i lubiane (by nie powiedzieć – grane do oporu przez polskich DJów) – „Call the ships to port”, „Like tears in the rain” i „ We stand alone”.
Koniec końców – świetny, długi koncert (miałem niedosyt po koncercie na CP sprzed paru lat), który fanów Covenanta powinien usatysfakcjonować. Chociaż moim zdaniem to MESH był tego wieczoru bezkonkurencyjny jeśli chodzi o rozkręcenie dobrej zabawy, to Covenant pokazał (szczególnie w trakcie bisowej improwizacji) jak łączyć dobre piosenki z ambitną elektroniką. A zatem, w tym starciu gigantów mamy remis.
Czy Warsaw Dark Electro Fesitwal będzie imprezą cykliczną? Na to się zanosi i na to mam nadzieję. Organizatorzy wspominają już coś o… wiośnie (!) 2016 i nie ukrywam, że byłaby to rewelacja, bo całe wydarzenie było niezwykle udane – nie tylko muzycznie, ale też organizacyjnie. Bez większych opóźnień, z bardzo dobrym brzmieniem i w świetnie do tego nadającej się przestrzeni – bo nowa Progresja (w której już zakończył się remont) to miejsce na takie eventy wymarzone. W dodatku bar dysponował pokaźnym arsenałem ciekawych piw (głównie z browaru Perun). Niby nic wielkiego, a różnica jest. A zatem – miejmy nadzieję – do zobaczenia ponownie!