Priest to szwedzki zespół, który przez wiele osób kojarzony może być niesłusznie jako projekt „ex-ghuli” z innego, bardziej znanego (ale również zamaskowanego) projektu jakim jest Ghost. Cóż, możliwe że lider pierwszego z wymienionych projektów, ukrywający się pod pseudonimem Mercury niejaki Linton Rubino, sam jest po części odpowiedzialny za taki stan rzeczy. Z drugiej strony skojarzenie być może pozwoliło lepiej rozpropagować markę Priest wśród fanów metalu – z którym recenzowany tutaj zespół łączą przede wszystkim szpikulce na lateksowej masce lidera. Priest wykonuje bowiem niezwykle energetyczną mieszankę EBM, synth popu i dark electro, która może wszakże przypaść do gustu również fanom muzyki synthwave. Taka klasyfikacja muzyczna pasuje również do czwartego, pełnowymiarowego albumu sztokholmskiego tria, „Dark Pulse”.
Nie ukrywam, że moim ulubionym krążkiem zespołu jest „Cyberhead”, nagrany już po odejściu pierwszego wokalisty zespołu. Wtedy lider Priest, odpowiedzialny za większość muzyki postanowił wziąć na siebie obowiązki frontmana, co nie było łatwe, bo pierwszy gardłowy składu, Tom Asberg dysponował wyjątkowym głosem.
Choć „Cyberhead” maskowało częściowo mniej spektakularny wokal Rubino wokoderem i masą innych efektów, to całość albumu zachwycała przebojowością i przepięknymi aranżacjami (solówka w „Starmaker”!).
W porównaniu z tym krążkiem jego następca, „Body Machine” był tyleż bardziej taneczny, co lekko zawodził – głównie dość płytkim brzmieniem.
„Dark Pulse” wraca szczęśliwie do niezwykle dopracowanej produkcji, choć w inny sposób niż „Cyberhead”, czy epka „Obey”.. Teoretycznie, album powtarza patenty z poprzednika – przez całość krążka jest niezwykle energicznie i jeszcze bardziej EBMowo (część numerów zahacza wręcz o motorykę Die Krupps), ale jest też znaczniej bardziej ciekawie, a retro stylistyka zaskakuje klarownym, współczesnym brzmieniem.
Nie ukrywam, że bardzo mi to odpowiada – sztuczne „postarzanie” brzmienia przez tonę „vintage’owych” efektów i pogłosów może fanów prawdziwej muzyki z lat osiemdziesiątych jedynie irytować. W kontekście warto np. wspomnieć, o tegorocznym, rewelacyjnym krążku Kontravoid, który trochę traci przez utopienie wokali w pogłosach ze studni.
No właśnie, skoro przy wokalu jesteśmy: jest to najlepszy album Priesta czasów Rubino za mikrofonem. Intensywne koncertowanie musiało tu zrobić swoje. Partie śpiewu (tak, śpiewu, nie melorecytacji) zaskakują agresywnością i emocjami, które przepięknie balansują zmechanizowaną warstwę instrumentalną.
Miejscami robi się wręcz… soulowo-funkowo, a w „Dungeon dance” zostajemy uraczeni wręcz rapowano-wymruczanymi zwrotkami a la Falco z „Rock me Amadeus”. Taki patent pojawił się już zresztą w utworze „Perfect Body Machine” z poprzedniego krążka Priest. No właśnie, wielu fanów retro-brzmienia zapomina, że lata osiemdziesiąte to nie tylko Depeche Mode.
Niemniej fani legendy z Basildon znajdą tu też coś dla siebie – posłuchajcie chociażby „Enter your body”. Jest to jednak znacznie ciekawsza wariacja na temat „Black celebration” niż wypieki Steve’a Naghaviego z And One, bo Priest nie wacha się dorzucić chociażby nieoczywistych, latynoskich patentów perkusyjnych („more cowbell”!) i poprawić znowuż funkowymi wokalami. W sumie nie dziwie się, że zespół znalazł wierne grono fanów w USA.
No cóż, że ze Szwecji – chciałoby się napisać – niemniej klątwa Abby wciąż unosi się nad melodiami twórców „Vaudeville”. Posłuchajcie chociażby przepięknych, melodyjnych piosenek, takich jak ”Demon’s Call”, czy przede wszystkim „Chaos Reigns”. Ten zamykający krążek utwór ukrywa pod apokaliptycznym tytułem delikatne i szlachetne wnętrze, którego nie powstydziłoby się Ultravox.
Albumu można posłuchać tutaj:
https://priestofficial.bandcamp.com/album/dark-pulse